Piękni ludzie w szarych czasach

Debata - Listopad 2013

Rozmowa z Krystyną Czerni


Jerzy Necio: Pani Krystyno, jest Pani ostatnio powszechnie kojarzona z opisem życia Jerzego Nowosielskiego. Rozumiem, że wynika to ze wspaniale napisanej i docenionej przez znawców biografii malarza. Ja natomiast chciałbym się skoncentrować na Pani życiorysie. Było dla mnie dużym zaskoczeniem i odkryciem, że ma Pani w swojej biografii rozdział zatytułowany: Studencki Komitet Solidarności. Słowo „solidarność” zakotwiczyło swoją nową treść obok pól zarezerwowanych dotychczas dla „niezależności” i „wolności”. Począwszy z Krakowa, poprzez inne miasta akademickie, później przez strajkujący w sierpniu 1980 roku Gdańsk, słowo to, wędrując, niosło przesłanie niezgody na system zniewolenia, najpierw w Polsce, następnie poza jej granicami. SKS był reakcją na zabójstwo Stanisława Pyjasa… Jak Pani trafiła do tej struktury?

Krystyna Czerni, źródło nagrodagryfia.pl
Krystyna Czerni, źródło: nagrodagryfia.pl

Krystyna Czerni: Właśnie zastanawialiśmy się ostatnio, kto i w jaki sposób trafił do SKS-u? Każdy miał inny „rodowód”. Ja byłam kilka lat młodsza od Pyjasa. Kiedy zginął, w tym czasie przygotowywałam się do egzaminu na studia, ale oczywiście słyszałam o „czarnych juwenaliach”, widziałam to wszystko. Docierało do mnie, że coś się dzieje.
J.N.: Więc co zdecydowało?
K.Cz.: Gdybym miała podsumować, to powiem, że trafiłam do SKS-u „z harcerstwa i z duszpasterstwa”, no i z tradycji rodzinnej. Mój tata spędził część II wojny za kołem podbiegunowym, w łagrze. Pracował w podziemnej kopalni srebra w Workucie. Długo w ogóle nie chciał o tym mówić. Pobyt w łagrze zaczął wspominać dopiero w czasie „karnawału Solidarności” – to wtedy pierwszy raz usłyszałam, że przy życiu trzymał ich tam widok przyrody. Od rana czekali na to, jak po wyjściu z kopalni będą oglądać niezwykły widok zorzy polarnej: złote, różowe frędzle, albo tęczowe smugi… Ojciec pochodził z okolic Wilna, po drodze było więzienie z karą śmierci – u Litwinów, potem u Sowietów. Kiedy ma się podobne doświadczenie w rodzinie, antykomunizm staje się naturalny, oczywisty. W domu było takie nastawienie – nikt nie był w partii. Poza tym należałam do harcerstwa, a w Krakowie mieliśmy – jak to się mówiło – „harcerstwo przedwojenne”. To był szczep „Huragan”, w którym kultywowaliśmy pamięć „Szarych Szeregów” i wzory skautingu według Baden – Powella. Takie prawdziwe, szlachetne harcerstwo, uczące postaw patriotycznych i obywatelskich. Już sam repertuar naszych piosenek – piłsudczykowskich, legionowych. Kiedy jeździliśmy na zgrupowania, gdzie były wspólne ogniska z szczepami z innych chorągwi, oni patrzyli na nas ze strachem i zdumieniem: co my śpiewamy?! Polowało się na przedwojenne krzyże, pasy, materiał na mundur… Takie drobne snobizmy i sentymenty, ale one też budowały mit prawdziwej Polski, która była kiedyś, i do której trzeba za wszelką cenę nawiązać, a nie do szarego, kartoflanego PRL– u, gdzie wszystko jest podróbą, na niby, w opakowaniu zastępczym…
J.N.: To były lata 70-te…
K.Cz.: To były lata 70-te i później w SKS-ie odnalazła się całkiem spora „podgrupa” z najlepszych krakowskich szczepów. Mieliśmy smykałkę do pracy organicznej, do struktur organizacyjnych, do działania. Później było Duszpasterstwo Akademickie. Trafiłam do dominikanów – do tzw „Beczki”, która była w tym czasie dosyć upolityczniona. Połowa SKS–u to byli „dominikanie”. Adam Zagajewski w eseju „Solidarność i samotność” napisał bardzo trafnie o tym, że krakowski SKS miał dwa skrzydła. Jedno to byli „anarchiści”, o rodowodzie hipisowskim: Bronek Wildstein, Leszek Maleszka niesławnej pamięci [TW „Ketman” – przyp. aut.], Adam Jastrzębski, cała grupa, która mieszkała w domu akademickim „Żaczek”. Była też druga grupa – chrześcijańska, o silnej formacji filozoficznej, skupiona wokół „Beczki”. Ja trafiłam właśnie tam i przez ojca Kłoczowskiego szalenie się zainteresowałam nie tylko Nowosielskim, ale i tym środowiskiem. Ojciec Kłoczowski był takim nieformalnym kapelanem SKS-u.
J.N.: Osoba ukierunkowana na sztukę, studiująca ponadczasowe aspekty ars… Jak to możliwe, co przesądziło o wejściu w wir intensywnych i bardzo doczesnych wydarzeń?
K.Cz.: No właśnie – ja jednak jestem przede wszystkim historykiem sztuki, estetką. Nie mam duszy rewolucjonisty, ani nawet szczególnego zmysłu politycznego. Nie lubię być pod obstrzałem, na barykadzie. To nie jest mój „charyzmat” – choć przecież są ludzie, którzy w warunkach bojowych rozkwitają, dostają skrzydeł. Bronek Wildstein – jak go pamiętam – mógłby robić rewolucję bez przerwy, ma niebywały potencjał odwagi cywilnej. A czego ja szukałam na barykadzie? Jak się tak dzisiaj zastanawiam, to myślę, że szukałam po prostu pięknych ludzi. Czasy były paskudne, szare, udawane, nijakie – a tamci ludzie byli prawdziwi, kolorowi, byli wyraziści, byli „jacyś”. O coś im naprawdę chodziło. Poza wszystkim byli też bardzo ciekawi i atrakcyjni intelektualnie. To było szalenie rozwijające – alternatywa, dostęp do książek, o których nikt nie słyszał. Pewnie nie tylko w SKS–ie tak się działo, ale tam dochodziła dodatkowo adrenalina, ten dreszczyk emocji, smak zakazanych owoców… Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale gdy Miłosz otrzymał nagrodę Nobla, trzy czwarte Polski nie wiedziało, kto to jest! A myśmy już od trzech lat handlowali jego książkami z NOW-ej. W SKS-ie mieliśmy wrażenie dobrze pojętego ekskluzywizmu, tzn. jednak jakiegoś uprzywilejowania, wyróżnienia. Wiedzieliśmy, że ryzykujemy, ale mamy za to dostęp do informacji, wiemy coś więcej. Ciekawi ludzie przyjeżdżali na wykłady latającego uniwersytetu: Barańczak, Michnik, Bratkowski, Kuroń.
J.N.: Na czym polegała działalność SKS- u?
K.Cz.: To był dość amorficzny ruch, nie miało się legitymacji, nie płaciło składek członkowskich. Ktoś mógł być jedna nogą w SKS-ie, drugą w „Beczce” – obie grupy się przenikały. Dla mnie to był głównie ferment intelektualny. Jak człowiek raz zakosztuje, nawet nie to, że owocu zakazanego, ale otwarcia na informacje, które ogólnie nie były dostępne, to apetyt rośnie w miarę jedzenia. Pożyczanie książek z „Kultury”, nielegalny obieg… Tworzyły się grupki – seminaria. Chodziłam na takie seminarium, gdzie czytaliśmy Bonhoeffera, Simone Weil… To nie musiały być polityczne, antykomunistyczne artykuły, czy książki. To były teksty uczące podmiotowości, brania sprawy w swoje ręce. Jest taki piękny wiersz Wisławy Szymborskiej „Głos w sprawie pornografii”, który opisuje dokładnie tamto doświadczenie – mówi o tym jak atrakcyjne, wręcz podniecające, może być szukanie prawdy, dostęp do zakazanych informacji. Uwielbiam ten wiersz, bo on opisuje moją młodość… Poza tym chodziło też o to, żeby być razem, żeby w razie czego móc się bronić – jak w tej piosence Okudżawy, którą często wspominaliśmy: „wazmiomsa za ruki druzja, cztob’ nie prapast’ pa adinoczkie…”. Chodziło o, jakby powiedziała ówczesna władza, „wspólnotę przestępstwa”. W grupie zawsze jest raźniej. Taka była w końcu geneza naszej nazwy – historia słowa „Solidarność”. Środowisko SKS–u wiele mnie nauczyło. Tam wszystko okazywało się możliwe. Wciąż słyszeliśmy – to zresztą i w warunkach demokracji bywa powtarzane jak mantra – „nie da się”, „to niemożliwe”, „tego się nie da zrobić”. A myśmy próbowali. Czasem liczy się nawet nie to, czy się coś osiągnie, tylko, czy się próbowało. Nie zawsze najważniejsza jest skuteczność, czasem ważniejsze są zasady. Wolność, to jest często kwestia naszego wyboru. Jeśli podejmujemy decyzję, że chcemy być wolni, to naprawdę w dużym stopniu zależy od nas, przynajmniej ta wewnętrzna, duchowa wolność. To było szalenie wyzwalające doświadczenie.
J.N.: Ale 13 grudnia zadekretowano, że wolność ma ulec hibernacji…
K.Cz.: Przed stanem wojennym wyjechałam z moim obecnym mężem do Francji. Zatrzymaliśmy się w Paryżu, tam wzięliśmy ślub. Wróciliśmy jeszcze w stanie wojennym, ale już do zupełnie innej Polski, cały czas chcieliśmy wrócić. Może gdyby nie SKS, zdecydowałabym się pozostać we Francji, kto wie? Ale czułam, że moje miejsce jest w Polsce, choć nasz dramat polegał na tym, że często mijaliśmy się z przyjaciółmi, do których wracaliśmy. Wielu z nich, którzy przeżyli te straszne miesiące w kraju, decydowało się na emigrację.
J.N.: Wybrała Pani drogę tytułowego bohatera wiersza Zbigniewa Herberta „Pan Cogito – powrót”… Czy to znaczy, że doświadczenie SKS-u było dla Pani na tyle kategorycznym imperatywem, że zamiast życia w wolnym świecie wolała Pani powrót do państwa z komunistyczną juntą w roli głównej?
K.Cz.: Na pewno więcej wzięłam z tego środowiska niż mu dałam. Później bardzo często w moim życiu odwoływałam się do tych kilku lat działalności opozycyjnej. Nie byłam aktywną, pierwszoszeregową uczestniczką. Nie byłam „rzecznikiem SKS-u”, a to rzecznicy byli najbardziej narażeni, podawali w dokumentach swoje adresy i dane [osoby te otwarcie też zdecydowały się sygnować dokumenty wydawane przez SKS, chciano w ten sposób chronić przed represjami pozostałych uczestników ruchu – przyp. aut.]. To oznaczało rewizje, bezustanne nękania, zatrzymywania, areszty. Ja zajmowałam się zbieraniem podpisów na różnych listach protestacyjnych, przez jakiś czas prowadziłam bibliotekę, rozprowadzałam bibułę, brałam udział w akcjach ulotkowych. Ale z pewnością to ja więcej zawdzięczam temu ruchowi, niż on mnie. Gdy parę lat temu znalazłam się w gronie odznaczonych Krzyżem Kawalerskim Orderu Polonia Restituta, potraktowałam to jako rodzaj zobowiązania na przyszłość, pomyślałam, że muszę w pewien sposób na ten order zasłużyć…
J.N.: Bardzo współcześnie zabrzmiało ukazanie genezy SKS–u jako odpowiedzi na brak informacji. Teraz też tego samego szukamy: dostępu do niezależnej myśli. Brakuje nam rzetelnego przekazu informacji albo ograniczenia w dostępie do informacji powodują, że reakcjami społecznymi daje się sterować. Wtedy, mówię o PRL–u, obok propagandy zastępującej informację, system potrzebował i gratyfikował konformistów. Przyjęcie innej postawy groziło represjami. Czy bezpośrednie prześladowania stały się Pani udziałem?
K.Cz.: Tak, niestety, ale nie chciałabym o tym mówić. To dla mnie trudny temat, bo represje, jakie mnie dotknęły, były kompletnie niewspółmierne do moich przewin czy zasług – jakby je nie nazywać. Wszystko skończyło się dosyć dramatycznie – pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Nie chcę tego wspominać, bo jeszcze tego do końca nie przepracowałam. To są demony, które mnie ścigają.
J.N.: Porozmawiajmy zatem o metodach stosowanych przez esbecję wobec SKS–u i reakcji SKS–u na działania „władzy ludowej”.
K.Cz.: Komuna starała się dorobić nam gębę awanturników. A przecież naszym założeniem była działalność jawna, często nawet w ramach dozwolonych prawem – ale kompletnie niewykorzystywanych przez zastraszonych obywateli. Chcieliśmy oswajać ludzi z samą możliwością protestu, nieprzyjmowania ślepo wszystkiego, co proponuje władza. Tymczasem po ujawnieniu się rzeczników starano się w ten sposób skanalizować naszą działalność, by uległa przekształceniu w jakiś rodzaj „kółka samoobrony”. Myśleli, że będą nas represjonować, my będziemy protestować, wtedy oni nas będą od nowa rewidować, zamykać. Pamiętam reakcje pewnej niechęci – nie tyle wśród profesorów czy rodziców – ale wśród kolegów: czego wy w końcu chcecie? Trzeba się było bardzo pilnować, żeby nie tracić całej energii tylko na samoobronę. Uważam, że mimo wszystko udało się wiele osiągnąć. Były akcje społeczne typu nagłośnienie i domaganie się, by w Bibliotece Jagiellońskiej udostępniano tzw. „resy”, czyli zbiory zastrzeżone. Wśród „resów” znajdowały się np. wydawnictwa „Kultury”. „Resy” udostępniano tylko dla profesorów i tylko za specjalnym podaniem. W SKS–ie stworzyliśmy własną bibliotekę, były wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych, były rozmaite akcje jednorazowe – pamiętam, jak w kilka osób pojechaliśmy w okolice budowanej zapory wodnej w Rożnowie, żeby nagrywać rozmowy z rolnikami, których niemal przemocą wywłaszczano ze wsi Maniowy. Niezwykła była też akcja podczas pierwszej pielgrzymki papieża do Polski. Wiadomo było, że komuna chce to wydarzenie całkowicie zmonopolizować. Przyjeżdżali dziennikarze, którzy często nie mieli o Polsce pojęcia. Zrobiliśmy niezależne biuro prasowe – w mieszkaniu Bogusia Sonika przy ul. Floriańskiej były rozdawane materiały w czterech językach obcych, o tym, czym jest PRL, opozycja demokratyczna, na czym polegają represje, jak wygląda sytuacja Kościoła, jak działa komuna. Duża część dziennikarzy tam trafiła i dla nich było to rozszerzenie informacji, odkłamanie oficjalnej propagandy. Gdy papież już przyjechał, pozwolono tylko na flagi: biało–czerwone i biało–żółte. Żadnych napisów! Myśmy na przekór zrobili konkurs na transparent. Załatwiłam płótno, wybraliśmy w końcu cytaty z Wyspiańskiego: „Daj nam poczucie siły i Polskę daj nam żywą”, oraz: „Jest tyle sił w narodzie, jest tyle mnogo ludzi; Niechże w nie duch twój wstąpi i śpiące niech pobudzi”. Stanęliśmy pod oknem. Pierwsze papieskie okno – byłam tam. Papież nas zauważył i mówi: „Wiem, znam – to z „Wyzwolenia””. Boże, jacy byliśmy szczęśliwi! To oczywiście były symboliczne rzeczy, ale one formują i zapadają w pamięć.
J.N.: To nie było Pani jedyne spotkanie z Janem Pawłem II …
K.Cz.: W 1985 roku byłam na stypendium w Rzymie. Naszą grupę papież przyjmował tak, że można było podejść, zrobić zdjęcie, powiedzieć jakieś drobne zdanie. Stałam w kolejce i myślałam, co ja mam Mu powiedzieć? Co jest moją główną tożsamością? – historyk sztuki, Uniwersytet Jagielloński… I w końcu, w ostatniej chwili mówię: „Ojcze Święty! Studencki Komitet Solidarności z Krakowa”. Papież pogłaskał mnie po twarzy i powiedział: „Pozdrawiam „Solidarność””.
J.N.: Czy czas SKS-u to dla Pani okres heroiczny? Czy tak można go nazwać po latach?

Ulotka  rocznicowa poświęcona Stanisławowi Pyjasowi, źródło Europejskie Centrum Solidarności
Anons rocznicowej mszy św. w intencji Stanisława Pyjasa, źródło: Europejskie Centrum Solidarności

K.Cz.: Myśmy byli wtedy na tyle młodzi, że nie rozumowaliśmy w takich patetycznych kategoriach. Może poza dramatycznymi momentami, które się zdarzały i to było oczywiście najgorsze. Różni z nas oberwali. Najgorzej było, jak celowali w rodzinę. No przecież pobili ojca Józka Barana, brata Lilki Batko wzięli na trzy lata do marynarki, ludzi wyrzucali z pracy. Jak atakują ci rodzinę, to masz autentyczny dylemat, czy masz prawo dalej się w to bawić? Było w tym trochę chojrakowania, „kowbojenia”. Dla niektórych kolegów było to takie przekomarzanie się z ubekami. Kiedyś, po jakiejś akcji, złapano kilkoro naszych i wsadzono do aresztu przy Szerokiej – oczywiście każdego do innej celi. Ale był kontakt głosowy, przez kraty. I koledzy umilali sobie czas głośną dyskusją, co też zrobi się z komunistami w wolnej już Polsce – rzecz jasna, zgodnie z prawem, tzn. jak zorganizuje się nową „Norymbergę”. To było igranie z ogniem, ale i jakieś odreagowanie niełatwej w końcu sytuacji… Pamiętam też ślub Bronka Wildsteina: ubecja obstawia oczywiście urząd stanu cywilnego. Wychodzimy po ślubie i kogo widzimy? Ubeka o nazwisku Wróbel. Znaliśmy go z przesłuchań, przynajmniej tak się przedstawiał, choć to pewnie nie było jego prawdziwe nazwisko. Wróbel w aucie, no tośmy otoczyli auto i śpiewamy: „Ćwierkają wróbelki od samego rana…”. To w końcu nie było zakazane. Miał nieco kwaśną minę… Więc było trochę takiej ciuciubabki.
J.N.: Była dezaprobata dla systemu, opór, adrenalina i młodość. Obecnie w publicystyce, przynajmniej mainstreamowej, dominuje pogląd, że nie warto mówić o tamtym okresie w kontekście esbecji. Wielu nawet tych, którzy byli w opozycji, dziś zgadza się, by zamazać obraz przeszłości, nie dochodzić przyczyn – taka polityka „grubokreskowa”. Czy to jest sprawiedliwe?
K.Cz.: Myślę, że jest to jeden z głównych błędów, jakie zafundowano społeczeństwu. Jestem głęboko przekonana, że to jest jakiś grzech pierworodny naszej demokracji. Promowanie relatywizmu, zamazania etycznego, zawsze ześlizguje się w sprzyjanie postawom oportunizmu, konformizmu – spójrzmy, jak wiele tego wokół. To główna skaza w naszym mało obywatelskim społeczeństwie. Boję się, że u źródeł tej skazy jest właśnie pogarda dla zasadniczych praw moralnych, dla nazywania rzeczy po imieniu, odróżniania dobra od zła. A poza wszystkim – zawsze warto dążyć do prawdy historycznej, bo to jest po prostu ciekawe i pouczające. Także ciekawe od trudnej strony – jakie diabelskie strategie stosował reżim, żeby podejść ludzi: „na twardo”, „na miękko”… To jest istotne dla naszej historii, ale i dla naszej przyszłości. Myślę, że właśnie to zamazywanie, zagłaskiwanie przeszłości, leży u podłoża dość powszechnego – nawet nie wiem, jak to nazwać – daltonizmu etycznego?, dewaluacji etycznej? Nie warto być przyzwoitym, bo i tak się nie opłaci. Nie ma znaczenia, jakie są nasze wybory; było, jak było – wszyscy byli jakoś „umoczeni”. Potem się okazuje, że armia SB nie miała żadnego oparcia w społeczeństwie, że nikt z nimi nie współpracował – wszyscy byli w opozycji. Wykreowano sztuczne uczucie obrzydzenia do słowa „lustracja”, podczas, gdy sama ustawa lustracyjna jest tak skonstruowana, że praktycznie nie sposób komukolwiek czegokolwiek udowodnić. Podejrzewam, że gdyby Leszek Maleszka nie przyznał się przedwcześnie do pisania donosów, sąd lustracyjny mógłby go uniewinnić, zabrakłoby wystarczających dowodów… Zostawmy więc sądy, natomiast zastanówmy się nad doświadczeniem historycznym w stosunku do źródeł historycznych. Nikt o zdrowym rozsądku nie powie, że archiwa Stasi czy NKWD to coś brzydkiego i śmierdzącego, co trzeba zasypać i zapomnieć. Dokumenty zebrane w archiwach IPN-u to przecież niezwykle cenne źródło historyczne, które trzeba – jak każde inne źródło – krytycznie interpretować. To ślad mechanizmów, które „przekotłowały się” przez ten kraj, i za które różni ludzie zapłacili wysoką cenę. Ten namysł i świadectwo jesteśmy winni tym, którzy zapłacili najwyższą cenę za wolność. Przecież nie może być tak, że ksiądz Popiełuszko zginął, a ksiądz Czajkowski czy ksiądz Maliński mówią, że oni mieli tylko „kontakty” z funkcjonariuszami, że rozmawiali, nawracali ubeków. Musimy to rozdzielać i wartościować. „Kontakty” ze Służbą Bezpieczeństwa miał też ksiądz Popiełuszko. Wyraziste, bezkompromisowe i szlachetne postaci trafiają do „czyśćca historii”. Są zbyt dotkliwym wyrzutem sumienia, świadectwem niezłomności, prawdziwej odwagi. Tego, że można pozostać uczciwym w każdych warunkach, że – wbrew temu, co się nam wmawia, że „takie były realia” i że „się nie dało” – niektórzy byli ponad to, porwali się na rzeczy wielkie wbrew realiom. Dlaczego scenariusz filmu o generale Fieldorfie – „Generał Nil” – tyle lat przeleżał „w poczekalni”, bez wsparcia finansowego państwowych instytucji? Dlaczego tak bardzo obraża się pamięć „żołnierzy wyklętych”? To przecież powinni być bohaterowie naszej niepodległości. Z jakichś przyczyn uznano, że ich postawa dla dzisiejszego społeczeństwa jest wzorcem szkodliwym…
J.N.: Czy zatem warto było być „solidarną”?
K.Cz.: Nie zadawaliśmy sobie takiego pytania, to był odruch etyczny. Na pewno było warto, natomiast bywa trudno, bo dzisiaj najuczciwsi ludzie często są oskarżani o zawiść i oszołomstwo, nierzadko klepią biedę, są zepchnięci na margines. Siłą rzeczy niektórzy z nich zaczynają myśleć obsesyjnie, skupiać się na dochodzeniu do sprawiedliwości. Myślę, że trzeba, o ile to możliwe, po prostu ignorować te oskarżenia, tę pogardę – i nadal wytrwale, spokojnie pochylać się nad historią, póki żyją świadkowie i są dokumenty. To nasz obowiązek.
J.N.: Serdecznie dziękuję za rozmowę.
 


Krystyna Czerni – ur. 1957 w Gliwicach, krytyk i historyk sztuki, edytorka; pracownik Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Odrze”, „Res Publice”, „Przekroju” „Znaku”(była też członkiem redakcji tego miesięcznika). Autorka własnego cyklu programów telewizyjnych w TVP Kraków oraz licznych scenariuszy telewizyjnych i reportaży kulturalnych. Współpracowała z redakcją międzynarodowego pisma „Wielcy Malarze” wydawanego w Paryżu. Laureatka m.in.: nagrody „Krakowska Książka Miesiąca”(2000 r.), nagrody specjalnej ministra kultury i dziedzictwa narodowego (2009 r.), nagrody miesięcznika „Nowe Książki” oraz Nagrody im. Kazimierza Wyki (2012 r.) – obie za biografię Jerzego Nowosielskiego. Książka „Nietoperz świątyni” została także nominowana do Nagrody Gryfia (2012), Nagrody Gdynia (2012) i Nagrody NIKE (2012). Właśnie postaci Jerzego Nowosielskiego poświęca szczególnie dużo uwagi, przygotowując w chwili obecnej monografię jego twórczości sakralnej. W marcu b.r. odwiedziła Olsztyn, prezentując biografię malarza pt. „Nietoperz w świątyni”. W maju wzięła udział w seminarium zatytułowanym: „Światło Wschodu w przestrzeni gotyku” w Górowie Iławeckim, gdzie Jerzy Nowosielski pozostawił polichromie i ikonostas w tamtejszej cerkwi greckokatolickiej. Jest członkinią Stowarzyszenia „Maj 77″ (zrzeszającego dawnych działaczy opozycji antykomunistycznej – członków Studenckiego Komitetu Solidarności). W 2007 roku Prezydent RP odznaczył ją Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za działalność opozycyjną w latach 70.