Polski ataman ( o Józefie Łobodowskim)

Debata - Luty 2017

Wśród kozackiego towarzystwa z pewnością znaleźć można było śmiałków nie tylko ruskiego (dziś rzeklibyśmy ukraińskiego), ale i polskiego pochodzenia. Tak więc formuła: gente Ruthenus, natione Polonus znajdowała na Zaporożu rodzaj zwierciadlanego odbicia. Upadek I Rzeczypospolitej niewątpliwie nie był tylko polskim dramatem. „Polska upadła i nas przygniotła” – jak mawiał Szewczenko. W latach 1918 – 21 refleks jagiellońskiej przeszłości wyrażony wojskowym sojuszem Piłsudski – Petlura pozwolił ocalić niepodległość przynajmniej jednego z dwóch państw. Niczym Cezary Baryka, tyle że o 9 lat młodszy, Józef Łobodowski powrócił do odradzającej się Rzeczypospolitej tuż po ustąpieniu wód „czerwonego potopu”.

Lirnik

 

Według rodzinnego podania nazwisko Łobodowski miało się wywodzić od kozaka Łobody, który ożeniony z Polką przeszedł na katolicyzm. Dla poety było to źródło inspiracji światem ukraińskim. W dzieciństwie  spotykał również kozaków z Kubania, co wzmagało później te inklinacje. Mimo to, jako pisarz i gorący polski patriota, a przy tym orędownik współpracy polsko – ukraińskiej, nie ulegał temu, co dziś zwykło nazywać się poprawnością polityczną. Jej duch był mu całkowicie obcy.

Nie szczędził uwag żadnej ze stron w kwestiach, które uważał za zasadnicze. Do dziś tchną one ponadczasowością. Jeszcze w 1938 r. radził Ukraińcom: Jeśli więc aktywizm ukraiński ma być realną siłą sojuszniczą w dziele rozbijania imperium rosyjskiego, musi wrócić do postawy psychicznej z lat 1919-1920. W przeciwnym razie niczego nie ułatwi ani sobie, ani swoim naturalnym sprzymierzeńcom w walce z Rosją. I żadna lachofobia, choćby oparta o najdłuższy rejestr win i błędów, nie poradzi wobec tego obiektywnie niewzruszonego faktu, że właśnie Polska należy do naturalnych ukraińskich sprzymierzeńców wobec rosyjskiego niebezpieczeństwa. [„Biuletyn Polsko – Ukraiński” 1938, nr 37]

Już po zakończeniu II wojny światowej podzielił się refleksją na temat lustrzanego odbicia, którym objęły się nacjonalizm polski i ukraiński: Kiedyś Doncow napisał w swoim „Wistnyku”, że Ukraińcy m.in. dlatego nie oczekują niczego od Polski, ponieważ odrodzona Rzeczpospolita nie wytworzyła żadnej idei o dostatecznej sile przyciągającej, ponieważ nie była w stanie żadnemu z sąsiednich narodów niczym zaimponować. Stary ideolog ukraińskiego nacjonalizmu miał niewątpliwie sporo racji, ale nie dostrzegał, że sam wpada w te wilcze doły, na których wykoleiła się polska myśl państwowa, dobrowolnie odchodząca od tradycji jagiellońskich, aby zamknąć się w ciasnym partykularzu doktryny nie tyle już narodowej ile po prostu etnograficznej. Nacjonalizm ukraiński uwziął się powtórzyć na swoim podwórku wszystkie błędy endeckie, a że powtarzał je w mniejszej skali, bo mniejsze miał możliwości, więc osiągnął rezultaty jeszcze skrajniejsze. Chciała ironia losu, że Dmowski, któremu nie udało się opanować całego narodu polskiego, bo na przeszkodzie stało zbyt wiele potężnych mitów historycznych, znalazł najkonsekwentniejszych, choć nieświadomych, naśladowców właśnie na podwórku ukraińskim. Historia zna i – powiedziałbym – nawet lubi bawić się takimi ideologicznymi bumerangami.[„Wiadomości”, 1947, nr 50]

W tym samym numerze londyńskiego pisma wydanym przed 70. laty zauważył: Ukraińcy są w nie mniejszym od nas stopniu narodem skrajnie uczuciowym. Zawsze utrudniało to sprawę i, rzecz prosta, nie ułatwia jej dziś. Zwłaszcza, że obie strony spotykały się podczas tej wojny, zaiste, nie z kwiatkami w rękach. Polakom uderza krew do głowy i zaciskają się pięści, gdy mówią o zachowaniu się Ukraińców przy tłumieniu warszawskiego powstania. Choćby prawdą było, co podawała prasa ukraińska na emigracji – że wycinanie w pień rannych i wziętych do niewoli obciąża sumienie Ukraińców, którzy wchodzili w skład oddziałów Własowa, siczowców zaś halickich w ogóle w Warszawie nie było – trudno zaprzeczyć, że widma Gonty i Żeleźniaka znowu stanęły między dwoma narodami. Chciały mroczne wyroki historii, że lud ukraiński, na pewno jeden z najmoralniejszych w Europie w codziennej praktyce życiowej, nosi we krwi jakieś groźne instynkty, wyniesione gdzieś jeszcze ze scytyjskiego okresu, a później ożywione wpływami tatarszczyzny. Instynkty, które czynią go strasznym, gdy im się podoba, choć na chwilę. Ale i myśmy mieli swego Jakuba Szelę, a przecież nikt nie próbował formować opinii o chłopie polskim na podstawie rzezi tarnowskiej. Ukraińcom nie wolno pokrywać tej sprawy milczeniem, a my nie powinniśmy jej nadmiernie rozdmuchiwać, bo to do niczego nie prowadzi. [„Wiadomości” 1947, nr 50]

 Komentarza w stosunku do najbardziej  tragicznych wydarzeń zaistniałych pomiędzy Polakami a Ukraińcami udzielił w najbardziej ulubionej  przez siebie, bo poetyckiej, formie:

Więc nie powtarzaj słów nienawistnych w malignie,

 zawołaj raczej:

– Ten z nas zwycięży, który się pierwszy wydźwignie
 w Anielską Łaskę Przebaczeń!
Może przez ową nienawiść poddani-śmy anathemom
 przez straszliwego Sędzię,
 a ręka, która nas gniecie, i barbarzyńców przemoc
 to tylko kary narzędzie.
I nie usłyszą nas Święci, gdy nie dochodzi do nich
 w bluźnierstwie poczęty pacierz, aż ci wypadnie pozew z ściśniętej dłoni
 i szepniesz: Bracie!
I uzupełnił prozą:

A jeśli takie słowa nie mają żadnego znaczenia wobec „doniosłych” racji politycznych, jeśli mają nadal rządzić żelazne prawa – my albo oni – zaś faktami dokonanymi kierować serie z automatów, oddawane do bezbronnych kobiet i dzieci, Dermanie i Janowe Doliny, to przynajmniej nie bądźmy hipokrytami. Przynajmniej nie uzurpujmy sobie nazwy chrześcijan! To widać, Święty Jur i Katedra lwowska, kolegiata w Ołyce i Ławra Poczajowska stoją nadaremnie od tylu wieków na Ziemi Czerwieńsko-Wołyńskiej. I widać, mają rację barbarzyńcy ze Wschodu, gdy nasze kościoły i cerkwie zamieniają na kina i kluby komsomolskie! [„Kultura” 1952, nr 2/3]

W formie memento pozostawił  następujący zapis: Przewidzieć, jak potoczą się wypadki, jeśli chwila decydująca zastanie nasze narody niepogodzone i bez wspólnego programu działania, nietrudno. Jak w roku 1918, obydwie strony zechcą stworzyć fakty dokonane, osłabiając tym samym główny front walki ze wspólnym wrogiem. Zasadniczym powodem, dla którego Rosja rewolucyjna mogła wrócić nad Morze Czarne, był niewątpliwie konflikt polsko-ukraiński. Skutki nie dały na siebie czekać. Wojna o Lwów doprowadziła w konsekwencji do pokoju ryskiego, a ten już z odległości dziewiętnastu lat przywoływał widmo tragicznej daty 17 września 1939. Tak było zawsze w ciągu dziejów. Ofiarą pada najpierw Ukraina, jako bezpośrednio narażona na uderzenie moskiewskie, potem przychodzi kolej na Polskę.[„Wiadomości”, 1948, nr 22]

 

Prometeusz i emigrant

 

   Nieznany szerszym kręgom aż po dziś dzień, nieupowszechniany, narażający się różnym sferom politycznym, niewątpliwie był romantykiem – ostatnim oczajdusznym kresowym Osjanem. Oswobodzona ojczyzna skąpiła mu nieraz wolności albo inaczej rzecz ujmując: osobowość Łobodowskiego czasami nie mieściła się w ramach wyznaczanych przez instytucje lub kanony dominującej w okresie II Rzeczypospolitej poprawności. Relegowany z uczelni (1932 r.), uznany za  bluźniercę i skandalistę, wiernie służył poezji.  Sympatyzujący z marksizmem, po uzyskaniu informacji o wielkim głodzie na Ukrainie, stał się nieprzejednanym wrogiem komunistów. Trudno dziś dociec, czy – jak sam twierdził – przeprawił się przez zielona granicę na sowiecką Ukrainę, by naocznie stwierdzić, co się tam dzieje pod rządami bolszewików, czy też źródłem przekonania o ludobójczych działaniach Kremla był jego współtowarzysz z Kowla?

Początkowo nakłady poetyckich tomików Łobodowskiego były konfiskowane ze względu na jego lewicowość, ale niczym niegdyś  Piłsudski, który jechał czerwonym tramwajem aż do przystanku „Niepodległość”, podobnie radykalizujący młody literat pożegnał się ze swoimi prokomunistycznymi, a  także prorosyjskimi sympatiami. Zerwanie nastąpiło w roku śmierci Marszałka. Stacja, na której wysiadł Łobodowski, nosiła nazwę „Prometeizm”. Charakterystyczne, że o związaniu się z ruchem, który miał doprowadzić do upadku rosyjsko – sowieckiego imperium i powstania na jego gruzach suwerennych państw,  przesądziło już wcześniejsze zainteresowanie poety okazywane sprawom ukraińskim.

II Rzeczpospolita była krajem, w której co trzeci obywatel nie był Polakiem. Wśród mniejszości największą grupę stanowili Ukraińcy – naród, któremu nie udało się zdobyć niepodległości. Na dodatek była to zbiorowość podzielona granicą ustaloną w momencie zakończenia wojny polsko – bolszewickiej. Tak więc los relacji polsko – ukraińskich w przyszłości mierzonej perspektywą nadchodzących dziesięcioleci stawał się funkcją stosunku władz i społeczeństwa polskiego do – teraz już – ukraińskiej mniejszości zamieszkującej obszar II Rzeczypospolitej. Już wkrótce po zawarciu traktatu ryskiego (1921 r.) okazało się, że będą to relacje bardzo napięte. Dość powiedzieć, że poważna część Ukraińców bojkotowała polską państwowość. Na dodatek w rozchwianiu sytuacji we wschodnich województwach zainteresowany był czynnik ościenny w postaci bolszewickiej Rosji (od 1922 r. – ZSRS).

 Prometeizm miał pewne szansę, by w sprzyjających warunkach przeistoczyć się w  remedium odsuwające od II Rzeczypospolitej wiele zagrożeń, w tym i to płynące z Kremla. W stolicy Polski spotykali się działacze, politycy i publicyści wywodzący się z ruchów niepodległościowych narodów ujarzmionych przez bolszewików (Gruzini, Azerowie, Tatarzy). Jednak za predestynowanych do odegrania kluczowej roli w demontażu sowieckiego molocha, m. in. ze względu na liczebność, uważano Ukraińców. Czym innym, jak się okazało, był jednak prometeizm w wydaniu zewnętrznym, a czym innym wewnętrzna praktyka polityczna i działania administracyjne podejmowane zarówno w Warszawie, jak i na szczeblu regionalnym. Na pewno nie była to polityka przemyślana i spójna.

Łobodowski trafił do wojewody wołyńskiego Henryka Józefskiego, który w podległym mu regionie realizował koncepcję zbliżenia z Ukraińcami. Działania Józefskiego – w przeszłości działacza Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), także wiceministra spraw wewnętrznych w rządzie Petlury – biegły dwutorowo: zmierzał do utworzenia przyczółka dla przyszłej, związanej z Polską ukraińskiej państwowości, dbał jednocześnie, by zbyt nacjonalistyczne wpływy nie przedostawały się  z Galicji na teren Wołynia. Powstał w ten sposób niewidoczny na mapie „kordon sokalski”, oddzielający Wołyń od Galicji i Chełmszczyzny. W Łucku poeta Łobodowski stał się również żarliwym publicystą. W czasopiśmie „Wołyń” ogłaszał własne teksty i tłumaczenia z języka ukraińskiego. Mógł tak czynić do roku 1938 – Henryk Józefski został wówczas odwołany ze stanowiska. Rok 1938 był dla Łobodowskiego podwójnie nieszczęśliwy. Rząd zaprzestał finansowania „Biuletynu Polsko – Ukraińskiego”, w którym poeta zamieszczał artykuły propagujące prometeizm.

Józef Łobodowski już wcześniej dostrzegł, że postępowanie niektórych sukcesorów Piłsudskiego w kwestiach ukraińskich prowadzi ich na pozycje endeckie. A przecież poza wymianą opinii, poza słowem pisanym, zaistniały w latach 30. fakty, które  każdemu, kto nie chciał rozumieć delikatnej materii stosunków polsko – ukraińskich albo pragnął poróżnić obie nacje, były na rękę. Na dodatek wydarzenia te dostarczały emocji i mocno poruszały opinię publiczną. Przynosiły też argumenty – w zależności od strony – albo antypolskie albo antyukraińskie. Dość wymienić: akcje sabotażowe Ukraińskiej Organizacji Wojskowej (UWO) z 1930 r., polską akcje represyjną (również z 1930 r.), zabójstwo Tadeusza Hołówki – współpracownika Piłsudskiego i prometeisty (1931 r.), zabójstwo Bronisława Pierackiego – ministra spaw wewnętrznych (1934 r.) i w końcu akcję burzenia cerkwi na Podlasiu i Chełmszczyźnie (1938 r.). Nadchodząca wojna miała stać się katalizatorem jeszcze gorszych czynów i zachowań. Łobodowski tuż przed mobilizacją planował wydanie dwutomowego zbioru ukraińskiej poezji. Edycja miała nastąpić po 1 września 1939 r. 19 września wraz z pozostałymi żołnierzami 21 Pułku „Dzieci Warszawy” i 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej płk. Stanisława Maczka opuścił Polskę. Do ojczyzny już nigdy nie powrócił.

Życiowa droga rozpoczęta przez Józefa Łobodowskiego w Purwiszkach na Wileńszczyźnie, gdzie się urodził, powiodła go poprzez Lublin (do 1914 r.), Moskwę i Jejsk (1917 – 1922) nad Morzem Azowskim ponownie do Lublina. Okres wolnej Polski skończył się dla poety po 17 latach w momencie przekroczenia granicy z Węgrami. Wkrótce stamtąd zbiegł i przedostał się do Francji. Z Paryża miał zamiar powrócić do kraju, by przeciwdziałać przewidywanej przezeń wzajemnej polsko – ukraińskiej rzezi. Odradzono mu taki krok. Czynniki rządowe nie wykorzystały jego wołyńskich znajomości. Zdołał ledwie zredagować ulotki przeznaczone do rozrzucenia nad Wołyniem i Podolem. Nic z tego nie wyszło, natomiast Łobodowskiego aresztowała policja francuska, gdy z egzemplarzami ulotek wdrapywał się do koszar, by odwiedzić kolegę. Wzięto go za szpiega. Uwięziony, a następnie internowany na południu Francji, zdołał zbiec do Hiszpanii. Tam od 1949 do 1975 roku tworzył polskie audycje Radia Madryt. I cały czas publikował. Niezmiennie, aż do 1988 roku, gdy zmarł, oprócz spraw polskich, żywo interesowały go kwestie ukraińskie. Uważał je za nierozerwalne. Do końca marzył:

Zapomnieć, co mi gorzkie serce struło,
zn
ów Dniepr i Wisłę związać pieśni stułą,
wyprostować ścieżki młodym dziejom;
twardo w ziemię wbić zwycięską stopę
pod Kłuszynem, pod Konotopem
I sztandary rozpostrzeć…
Niech wieją!

[Józef Łobodowski, Pieśń o Ukrainie]

 
 
 

P.S. Cytaty publicystyczne zawarte w artykule pochodzą ze zbioru: Józef Łobodowski, Przeciw upiorom przeszłości. Myśli o Polsce i Ukrainie, Wybór tekstów, wstęp i przypisy Paweł Libera, Warszawa 2015.